Kucyk
|
|
« : 25 Grudnia 2011, 22:00:00 » |
+11
|
Zapadał zmrok. Zdawało się że cały świat okrył się ciepłą pierzyną z białego puchu. Na prawie pustych ulicach widać czasem było postać niosącą choinkę. W domach szykowano się do Wilii. Ludzie wierzyli że jest to taka noc, w której marzenia się spełniają...
Niewielki dom Matulków położony był w Zalesiu. Cała rodzina krzątała się aby przygotować wieczerzę. Najmłodsze pokolenie ubierało drzewko, gospodyni gniotła przy stolnicy ciasto na kolejną setkę uszek, zaś w kuchni rządził niepodzielnie gospodarz - Kazimierz Matulka. Przed nim na stalowej rozżarzonej płycie trzonu, pod którą co chwila zręcznym ruchem podrzucał kolejną szufelkę węgla, bulgotał wielki gar z burakami na barszcz. Trochę z boku przycupnął leniwie pykając sagan bigosu. Z piekarnika unosił się aromat pieczonych makowców. Matulka wszystkiego doglądał z wielką wprawą co chwila rzucając domownikom polecenia przyniesienia tego, czy tamtego. Tutaj czuł się kimś ważnym - niczym maszynista parowozu, którym z resztą był. Wszyscy widzieli jak kierowana przez niego praca idzie równo i gładko do przodu niczym skład pociągu. Na ciemnym niebie zamigotała pierwsza gwiazdka.
Kazimierz Matulka był starym kolejarzem. Było on z tych ludzi co z koleją związali się już od dziecka. Jego ojciec i dziad również pracowali na kolei. Byli maszynistami i przekazali potomkowi to co każdy prawdziwy maszynista musi posiadać: pasję, wiedzę, sumienność, charyzmę i ogromne poczucie odpowiedzialności. Te cechy rzutowały na całe jego życie. Nigdy nie wywyższał się, ale od podwładnych wymagał bardzo wiele. Był uważany za człowieka trudnego, ale za razem nikt, nawet naczelnicy, nie śmiał kwestionować jego decyzji. Kiedy do Piaseczna zawitały lśniące, czerwone lokomotywy z Rumunii Matulka z pogardą przechodził koło nich. Dla niego były bezduszne. On kochał parowozy, a parowozy kochały jego. Nie bez powodu. Matulka rozumiał te maszyny i znał każdą z nich oddzielnie. Traktował je jak żywe istoty. Nikt inny nie potrafił prowadzić tak ciężkich pociągów i nigdy przy tym nie robić opóźnień. Jego postawa i fachowość budziła powszechny szacunek. Jednak lokomotywy spalinowe stopniowo odstawiały na boczne tory wysłużone parowozy gdzie te stalowe rumaki stygły na zawsze. Matulka nie godził się z tym, choć wiedział że jest to nieuniknione. Z resztą on sam już miał tylko kilka miesięcy do emerytury. Na jakiekolwiek wspomnienie o tym fakcie widać było smutek w jego oczach. Próbowano go pocieszać: już tyle się w życiu napracowałeś, że powinieneś odpocząć. Zawsze wtedy mawiał: - Tak, wiem, za pół roku odstawią mnie w krzaki, postoję tam trochę, a potem... - nigdy nie kończył tego zdania.
Młodsi maszyniści szybko porzucali pracę na parowozach i zaczynali jeździć na spalinowych, jednak on twardo opierał się przed pójściem na kurs do Anina. Z biegiem czasu w Piasecznie kurczyło się czajnikom zatrudnienie. Najpierw w towarowych, potem odpadły osobowe, w końcu pozostała praca manewrowa. Jednak na jesieni ostatnie 2 czynne parowozy zostały zdegradowane do rangi kotłów stałych. Co prawda mogły jeszcze poruszać się o własnych siłach gdy zaszła potrzeba przemieszczenia się, jednak pełniły wyłącznie rolę kotłowni ogrzewającej hale lokomotywowni. Matulka za nic nie dał się przekonać że powinien pójść na spalinowe. On kochał parowozy i choć wiązało się to z niższymi zarobkami sam poprosił naczelnika że chce być zatrudniony jako palacz na tych ostatnich piaseczyńskich grzejkach aby tam w zapachu węgla, pary i gorącego smaru dopełnić swą kolejarską służbę.
Wigilia się rozpoczęła. Biały jak śnieg za oknem opłatek krążył wśród domowników. Wśród życzeń zdrowia i pomyślności które domownicy składali gospodarzowi znalazło się jedno, które wywołało łzy w oczach Kazimierza. Jego wnuk, pięcioletni Arek, przytulając się do dziadka szepnął: - I żebyś jeszcze pociąg prowadził. Było to najpiękniejsze życzenie o jakim kolejarz mógł marzyć. Ukradkiem otarł łzy aby nikt tego nie zauważył.
Domownicy spożyli wieczerzę, potem śpiewali kolędy. Nie zabrakło też prezentów. Święty Mikołaj postarał się aby Matulka dostał prezent z gatunku praktycznych: była to porządna latarka taka jaką mają policjanci w imperialistycznej Ameryce. Cały ten dzień zmęczył starego człowieka. Kazimierz usiadł w fotelu ustawionym koło choinki i pieca. Przyjemne ciepło zaczęło przenikać stare kości. Powieki same opadały.
Matulka otworzył oczy. Na zegarze była 21:30. - Osz, cholera! Zaspał bym na „nockę”! Starość – nie radość... Przetarł oczy, spakował wiktuały które żona dała mu na służbę. Ubrał się w mundur, choć jako palacz nie miał takiego obowiązku. Zawsze jednak tak robił, gdyż twierdził, że jak się idzie do parowozu to jakby spotykać się z dziewczyną – trzeba być eleganckim. Założył ciężki, kolejarski płaszcz i starannie go zapiął. Starą, skórzaną wypchaną torbę parowoziarską przerzucił przez ramię. Ruszył równym krokiem. Odgłos kroków nóg odzianych w ciężkie buty tłumił świeży śnieg. Białe piórka leciały z nieba wirując w ciszy nocy rozświetlonej pojedynczymi latarniami. Płatki padały na ziemię, a tam nadeptywane przy każdym kroku trzeszczały mile. Szedł sam ulicą i myślał o życzeniu wnuka. Pozostawał za nim rządek równych śladów niczym czyny które człowiek w życiu popełnia i nijak nie można ich cofnąć. Płatki padały i stopniowo zasypywały ślady stóp tak, jak giną w pamięci odległe wydarzenia. Już mało kto pamiętał o starym maszyniście Kazimierzu Matulce z którym nikt nie śmiał się równać, dziś był to zwykły palacz kotła ogrzewczego któremu zostało kilka miesięcy do emerytury. Mróz zaczynał być silniejszy.
Matulka dochodził do wiaduktu. Coś go zaniepokoiło. Wyciągnął zegarek. Była 21:50. 10 minut temu powinien iść ostatni pociąg osobowy do Grójca. Szyny pokrywała warstwa śniegu – tędy nic od godziny nie jechało. - He, pewnie odwołali. Ci co mieli jechać do Grójca pojechali tym o 20. Ludzie już nie chcą ciuchcią jeździć jak dawniej – mruknął pod nosem.
Po chwili znalazł się na terenie lokomotywowni. Lokomotywownia - nigdy nie użył on tej nazwy, pomimo, że już od pół roku była oficjalnie zmieniona z nazwy „parowozownia” ze względu na całkowite przejście na trakcję spalinową. Przeszedł wzdłuż ściany hali głównej w której rozświetlonym wnętrzu słychać było nerwowe i głośne rozmowy mechaników grzebiących w nowoczesnych lokomotywach. Minął część hali przeznaczoną na warsztat motorowy i bryłę wznoszonej z białej, silikatowej cegły nowej kotłowni która miała docelowo ogrzewać hale, zaś która swą bielą wtapiała się w zimową aurę jakby jej nie było. Po chwili stanął na zapleczu. Tam, w ciemnościach rozświetlanych przez pojedyncze lampy zawieszone na drewnianych słupach, widniały dwie ciemne sylwetki parowozów ogrzewających hale. Kłęby czarnego dymu przeciskały się pomiędzy padającymi płatkami i nikły w czarnej toni wigilijnego nieba. Syk pary uchodzącej tu i ówdzie podkreślał jakąś niesamowitość tych stalowych tworów. Matulka przywitał się z poprzednią zmianą pracowników obsługujących kotły, omówił jakieś szczegóły techniczne, po czym pożegnał się życząc wesołych świąt, a w zamian otrzymał życzenia spokojnej służby. Po chwili pojawił się także drugi palacz mający równoległą z Kazimierzem służbę – Łącki - maszynista który został ostatnio zdegradowany z pociągów za „brak zachowania dyscypliny na stanowisku służbowym” czyli jazdę „pod parą” lokomotywą spalinową.
Matulka przywitał się z zalatującym wódeczką zmiennikiem wszedł do budki maszynisty. Poświecił nową latarką sprawdzając ciśnienie pary i poziom wody w kotle. Potem otworzył drzwiczki paleniska i obejrzał dokładnie stan ognia. Na łopatę położył lusterko i wprowadziwszy je do wnętrza kotła, sprawdził czy korki nie ciekną. Wszystko było w porządku, zatem wyszedł i oświetlił mechanizmy napędowe. Było to w obecnej sytuacji całkowicie pozbawione sensu, wszak parowóz pełnił jedynie rolę kotła i nigdzie nie jeździł, jednak dla maszynisty który prawie 50 lat spędził na stalowych maszynach takie oględziny były świętością. Stare, poobłupywane z farby korbowody i wiązary pokrywała rdza. Również obręcze kół były pokryte rudymi strupami przemielonymi jedynie ze śniegiem w wyniku jazdy na kanał oczystkowy dokonanej przez poprzednią zmianę.
Gdy tak chodził sprawdzając swój „parowóz” przez tylne drzwi z hali ktoś wyszedł. Matulka nie zauważył tego, jednak po chwili do jego uszu doszły podniesione głosy. Rozmawiało, a raczej kłóciło, się dwóch: - Czy ty, kurwa, poważny jesteś? – głos do złudzenia przypominał znanego z ciętego języka zawiadowcę stacji Zalewskiego – Ty mi teraz, kurwa, pół godziny po tym jak pociąg miał pojechać, kurwa, mówisz ze nie ma lokomotywy? - Nooo, tak się jakoś stało... – głos flegmatyczny i niepewny. Był podobny do szefa lokomotywowni Stawińskiego – Lokomotywy się popsuły. Nie poradz... – nie dokończył. - Ja pierdolę! Jełpoie, nie poradzisz? Popatrz na tych ludzi co są na peronie! Jak nie będzie za chwilę pociągu, to oni mi zrobią z dupy chińską porcelanę! Kapujesz fiucie? Jak oni do domów dojadą!? Kurwa, święta, a ty mi tu pieprzysz że tak wyszło! – ryknął Zalewski. Stawiński odsunął się na dobre kilka metrów i nieśmiało zaproponował: - Może by tak lokomotywę od towarowego co zjedzie o 0:15 dać...? W tym momencie trzasnęły drzwi od hali. Przyleciał dyżurny ruchu. Podleciał do zawiadowcy Zalewskiego i coś zaczął mu tłumaczyć. Po chwili ciszę nocy przeciął chrapliwy ryk: - Kuuuurrrrrwa! No, nie! 453 stoi za Brzostowcem, 454 zdechła na Przeładunku i jeszcze chuj wie co z 451 która pojechała z osobowym o 20. Podobno jest gdzieś między Tarczynem a Lesznowolą bo ma jakiś defekt, ale nie ma z nimi kontaktu! Warsztatowcy mówią że to nowe paliwo zamarza. Stawiński! Gdzie jesteś gamoniu!? Stawiński zachował bezpieczną odległość, po czym szerokim łukiem obiegł prawie dwumetrowego Zalewskiego i zniknął w drzwiach hali krzycząc za sobą: - Zaraz zapytam się czym dysponujemy!
Matulka stał trochę zdezorientowany całą sytuacją która trwała zaledwie minutę, po chwili machną na to wszystko ręką. Wspiął się na stopnie parowozu i znalazł w ciepłym wnętrzu kabiny. Popatrzył na przyrządy kontrolne, otworzył dmuchawkę i sypnął kilka szufli węgla w czeluść paleniska. Zrobił to tym samym wprawnym ruchem, jakim sypał opał pod kuchnię. Wziął starą szmatę, polał jakimś znalezionym olejem i zaczął czyścić blachy kotła. To było to, co stanowiło o jego całym życiu: zapach dymu, pary i nagrzanego smaru. Szarawy kocioł parowozu stopniowo stawał się w świetle pojedynczych, zagubionych latarń lśniący. Niczym linowa maszyna. Stary maszynista lubił to robić, choć dawniej to pomocnicy musieli na jego polecenie czynić tą niewdzięczną powinność. Ruchy jego były systematyczne i dokładne. Widać było, że czerpał z nich przyjemność. Pod nosem cicho mamrotał: - Tak, taaak, maleńka, póki co trzeba dbać o siebie. Wiem, wiem, za pół roku odstawią nas w krzaki, postoimy tam trochę, a potem... – nie dokończył, gdyż usłyszał za sobą nieśmiałe chrząkanie. Odwrócił się zdziwiony i w mroku dostrzegł mikrą sylwetkę zwierzchnika, czyli naczelnika lokomotywowni Stawińskiego. Naczelnik dreptał koło parowozu już dłuższy czas, o czym świadczyły liczne ślady na śniegu. Był on z natury człowiekiem bardzo strachliwym i nie jeden zastanawiał się dlaczego akurat on został naczelnikiem w Piasecznie, ale to inna historia. Stawiński zaczął w swym stylu - niepewnie: - Yyy, panie Matulka, no... wie pan, ja w takiej sprawie... znaczy z taką sprawą... – nie mógł się wysłowić. Stary maszynista zszedł z parowozu i stanął naprzeciw. Był wyższy od konusowatego naczelnika o pół głowy. - Słucham pana. – odparł Matulka. Stawiński zaczął mówić do niego patrząc się w ziemię. Z resztą i tak nie miało to znaczenia bo światło latarń rozświetlających teren zaplecza głuszyły płatki śniegu – piór anielskich. - Mamy problem. Przyszło złe paliwo. Lokomotywy zamarzają. Nooo... jakby to powiedzieć... nie mamy lokomotywy... No, no... – tutaj jednak naczelnik podniósł głowę i spojrzał w oczy starego maszynisty. Matulka zobaczył w nich łzy i wielką, ogromną rozpacz. – Czy nie dało by się aby pojechać z pociągiem tym parowozem? Ludzie tam czekają... – koniec pytania zabrzmiał jak prośba skazańca o łaskę. Kazimierza przeszedł dreszcz. Nie powiedział nic. Odwrócił się i wszedł do kabiny. W jego głowie był chaos. Wszystkie mięśnie drżały. Co raz fala gorąca przemieniała się w zimny pot. - Co się ze mną dzieje? O Boże. Co mam robić? Dam radę, czy nie dam? – myśli płynęły z błyskawicznym tempie. Nagle dłoń jego bezwiednie oparła się o rękojeść dźwigni przepustnicy. Suche, żylaste palce starca zacisnęły się na stalowej sztabie. Jak za dawnych lat. Myśli zaczęły płynąć równo i gładko do przodu niczym skład pociągu. - Pojadę, naczelniku! Dajcie mi szybko pomocnika i smar. I powiedzcie Zalewskiemu niech powie pasażerom że zaraz wyjeżdżamy w perony. - Ojjj, dzięki, dzięki... – Stawiński miał łzy w oczach. Tym razem były to łzy radości. – Ale pomocnik, gdzie pomocnik?... – kręcił się w miejscu depcząc śnieg w kółko – Yyyy... może Łącki? Co? - Łącki niech grzeje halę, poza tym nie chcę tego pijaczyny. Dajcie kogoś innego. – Ton głosu Matulki był znów jak za dawnych lat: spokojny, ale nie pozwalający na szansę sprzeciwu. - Nooo... dooobra... – wycedził roztrzęsiony naczelnik i biegiem udał się do hali.
Po paru minutach przy parowozie zjawił się z bańką oleju młody chłopak. Matulka znał go, gdyż jeździł on z nim za pomocnika kilka razy. Chłopak nazywał się Michał i miał może z 19 lat. Chciał jeździć na parowozie, ale skierowano go na spalinówki. Starego maszynistę ucieszył taki obrót sprawy, gdyż wiedział że może polegać na tym człowieku. Szybko osmarowali parowóz i sprawdzili mechanizmy. Krótka chwila na nabranie zapasu węgla i wody. Wyjazd w perony. Tutaj dopiero Matulka zobaczył prawdziwą przyczynę zdenerwowania zawiadowcy Zalewskiego: wśród pokrytego białą szatą terenu stacji Piaseczno Miasto kłębił się dziki tłum ludzi pomstujących na czym świat stoi. Zziębniętych ludzi, którzy zamiast być w swych domach koczowali oczekując na jedyną możliwość dostania się do swoich rodzin, czyli pociąg, gdyż komunikacja autobusowa ze względu na opady śniegu zawiesiła kursowanie. Zawiadowca i dyżurny ruchu stali już na przy torze nakazując drużynie parowozu dodawanie kolejnych wagonów. Dopiero gdy skład osiągnął całą długość peronu udało się zmieścić w nim wszystkim podróżnym. Matulka wyszedł z parowozu jak przystało na maszynistę zapięty w mundur i popatrzył na wagony: - Uuu... będzie ze 130 ton. Tyle ciągnąć bez zespolonego!? Ilu na składzie hamulcowych? - No, no... – Dyżurny był mocno zakłopotany pytaniem – Jest kierownik i jeden konduktor. Jedźcie ostrożnie. Macie wolny szlak. Odjazd! – dodał, po czym gdzieś się ulotnił. Zniknął również naczelnik. - Uj, to ciężko będzie. No dobra, ale jak trzeba... – Matulka rzucił w przestrzeń nocy z której leciał biały puch.
Jazda była ciężka. Parowóz dawno już miał za sobą lata świetności, a skład do lekkich nie należał. Już podczas wyjazdu ze stacji w Piasecznie było można odczuć że mocy mu brak. Pomimo dobrego ciśnienia pary ledwo wciągnęli się pod wiadukt. Ciszę wigilijnej nocy przecinał mocny huk wydechów parowozu pooooo-móżżżżż-braaaa-cieeee! Tę mowę parowozu podkreślał nieszczelny zawór podcylindrowy który na „cieeee!” tryskał parą. Gdy minęli garb wzniesienia za wiaduktem jazda stała się lżejsza. Wtedy parowóz gadał do mechanika: mam-ciiiię-wdu-pie, gdzie tym razem posykiwania były słowem „ciiiię”.
Matulka dobrze znał trasę i maszynę. Twardą, spracowaną ręką ściskał stalową rękojeść regulatora. Surowa twarz rozświetlana nikłym światłem żarówki od wodowskazu skrzyła się niesamowitym spojrzeniem. Młody pomocnik widział ten błysk, tą pewność w oczach starca i czuł że stalowa materia lokomotywy bez sprzeciwu poddaje się charyzmie maszynisty.
Stanęli na przystanku Las Lesznowolski. Matulka odezwał się do Michała: - Uważaj młody. Teraz będzie z górki, potem ostro pod górę. Piec kładź porządnie. Wody pilnuj. Jeśli staniemy, to po nas. Nie starczy piachu więcej niż na start. W dole zaspa na pewno, jak staniemy, nie wyciągniemy się.
Ruszyli na maksymalnej mocy maszyny. W dół! Z komina wystrzelił snop czarnego dymu wymieszanego z chmurą iskier. Łoskot wybuchów z cylindrów mieszał się z klekotem zapuszczonego mechanizmu. Matulka był w transie: - Piasek, piasek! Kurwa kończy się! Jest 30, jest 40! Mamy prędkość! Michał, teraz piec: kładź, kładź, kładź! Woda, woooda – ciągnij! Zaspa. O Jezu! Trzymaj sięęę!...
Duuuup! Uderzenie rzuca parowozem który wbija się w białą przeszkodę w raz z całym składem. Wyjazd z zaspy. Wciąż maksymalna moc. W górę! Wskazówka manometru drga w okolicach 12. Inżektor ciągnie wysokim tonem maksymalną ilość wody. Pióropusz iskier sięga rozgwieżdżonego nieba z którego aniołowie przestali sypać białe płatki. Od góry, do góry – teraz my ślemy im czerwień i czerń! Nagle w ciemnościach nikłe światło parowozowych latarń wydobywa potężny, kanciasty kształt wagonu. Oślepiony przez chwilę białym światłem płomieni paleniska Matulka wytęża wzrok. - Boże, Michał, boże... Kurwa, pociąg przed nami! Hamulców nie ma! Boże ratuj! – w tym momencie poczuł szarpnięcie.
- Kazik, obudź się! Do pracy iść musisz. – Żona Matulki potrząsnęła energicznym ruchem ramieniem staruszka śpiącego na fotelu ustawionym między choinką a piecem. Kazimierz otworzył oczy i spojrzał na zegar wskazujący w pół do dziesiątej. Spakował wiktuały na „nockę”, założył mundur i płaszcz. Śnieg pod butami skrzypiał gdy szedł w stronę lokomotywowni. Szyny pozbawione puchu mówiły że ostatni osobowy przed chwilą pojechał.
Gdy przechodził obok hali napraw lokomotyw usłyszał kłótnię jakiś ludzi. Chyba zawiadowcy Zalewskiego i pierdołowatego naczelnika lokomotywowni Stawińskiego. Nie obchodziło go to. Minął bryłę nowo budowanej kotłowni i udał się w stronę gdzie ciemnościach rozświetlanych przez pojedyncze lampy zawieszone na drewnianych słupach, widniały dwie ciemne sylwetki parowozów ogrzewających hale. Podszedł do pierwszego i oświetlił go nową latarką. Parowóz był zaniedbany i szary. Z korbowodów i wiązarów odpadała brudna farba. Nagle Matulka znieruchomiał. Obręcze parowozu lśniły czystością białej stali z lekka tylko noszącej ślady rdzy. - Ta maszyna musiała najdalej przed pół godziny jeździć! – Myśli biegły w głowie Matulki szybko – Czyli to nie był sen? Czy jednak spełniło się życzenia mojego wnuka Arka, że zanim odstawią mnie w krzaki poprowadzę jeszcze pociąg, czy to się...? Nie kończył tego zdania. Stał przed nim naczelnik Stawiński w którego oczach widać było błagalnie. - Yyy, panie Matulka, no... wie pan, ja w takiej sprawie... Przysłali nam jakieś złe, lewe paliwo. Lokomotywa z osobowym zgasła za Lasem Lesznowolskim. Nie mamy teraz żadnej innej sprawnej bo 453 stoi za Brzostowcem a 454 zdechła na Przeładunku. Czy dało by radę jakoś tym parowozem popchnąć ten skład do Grójca? Ludzie chcą do rodzin dojechać, a zawiadowca, wie pan, chce zrobić mi z dupy chińską porcelanę.
Przez ciało Matulki przebiegł dreszcz. Wszedł do budki maszynisty. Suche, żylaste palce starca zacisnęły się na rękojeści przepustnicy. Jak za dawnych lat. Myśli zaczęły płynąć równo i gładko do przodu niczym skład pociągu. - Pojadę, naczelniku! Dajcie mi szybko pomocnika i smar. I jakieś szmaty żeby kocioł wyczyścił. Nie będziemy jak fleje jechać. Naczelnik zakręcił się i szybkim krokiem ruszył do lokomotywowni. - Tylko za pomocnika chcę tego młodego Michała! Naczelnik tego już nie usłyszał.
Za kilka minut wybiegł z drzwi młody chłopak z bańką smaru. Matulka znał go gdyż jeździł on z nim za pomocnika kilka razy. Miał może z 19 lat.
|