Zawsze takie są efekty, jeśli inżynier przecenia swoje możliwości i umiejętności.
Jak już wcześniej pisałem to raczej efekt celowych działań. Zamawiający dość dobrze wiedział jakie przepisy obowiązują przy projektowaniu infrastruktury kolejowej i celowo obszedł je formułując treść zamówienia. Między innymi dlatego mówimy o ciągach pieszych a nie o peronach. Tak zostało sformułowane zamówienie, takie postawiono wymagania wykonawcom i tak projekt wykonano. Taka praktyka może się nie podobać, ale jest w Polsce powszechna: knajpy i hotele (np. domy weselne) podpina się pod agroturystykę i w ten sposób unika części wymogów (p. poż, bhp, sanepid itd). Przebudowy podpina się pod remonty, rozbudowy pod przebudowy i czasem się udaje. Oczywiście odpowiedni wydział architektury powinien pilnować przestrzegania prawa (w tym przypadku wśród projektantów zdecydowanie powinien się znaleźć ktoś z uprawnieniami kolejowymi), jednak w przypadku mniejszych inwestycji (do tego samorządowych) dość często przymyka oko - czasem zresztą urzędnicy też kiepsko orientują się w obowiązującym prawie. Tu zapewne doszedł element "wąskotorowości", wszak kolej = PKP = PLK.
@ Magia podpisów
Niestety w Polsce praktyka jest taka, że podpis (i pieczącha) to najczęściej czysta formalność - płacisz XXX PLN i osoba z odpowiednimi uprawnieniami ci podbija, modląc się w duchu, żeby w projekcie nie było jakichś poważnych baboli. Oczywiście mógłby sprawdzić, ale:
1. Potrzeba na to czasu - gdyby chcieć do sprawy podejść na poważnie, to do podanej powyżej kwoty należałoby dopisać jeszcze jeden albo nawet dwa X. Oczywiście poważne projekty (stadiony, centra handlowe) sprawdza się dość gruntownie (konstrukcje np. przelicza się niezależnie drugi raz), ale w takich drobiazgach nikt sobie tym głowy nie zawraca.
2. Potrzeba na to czasu - przy sprawdzaniu mogą wyjść błędy większe lub mniejsze i co zrobić? Projekt skończony, wydrukowany i oprawiony, termin upływa jutro, a tu nagle się okazuje, że nieprawidłowo użyto pojęcia "torowisko"... Dlatego większość sprawdzających będzie wolała przymknąć oko na drobniejsze niedoróbki, żeby nie stracić kasy i klienta. Część będzie wolała w ogóle nie zaglądać...
3. Nawet jeśli projektant - szef/właściciel biura ma odpowiednie uprawnienia, to bynajmniej nie oznacza to, że on projektował. Autorem projektu jest zwykle jakiś młodziak na umowie o dzieło, a szef tylko się podpisuje i ewentualnie "przejrzy projekt w domu". Znowu - profesjonalne podejście wymagałoby od niego znacznie więcej czasu, a przy obowiązujących cenach na chleb by nie zarobił.
4. Inwestor zwykle uważa, że sam najlepiej wie, co i jak chce wybudować. Projektant potrzebny mu wyłącznie ze względu na podpis. Jeśli zaczniesz się stawiać to znajdzie innego, który głupich pytań zadawać nie będzie. W efekcie starasz się manewrować unikając jedynie najpoważniejszych byków, które mogą się skończyć odpowiedzialnością zawodową, cywilną (czy nawet karną) olewając drobniejsze sprawy.
Jak mówiłem: Może się to nie podobać, ale takie są konsekwencje cen projektów na poziomie 2-3% inwestycji (w Niemczech jest to 9-12%). Nie będzie dobrze jeśli przede wszystkim ma być tanio.