Polecam lekturę wywiadu z autorem scenariusza filmu "Człowiek na torze"
Żródło:
http://wyborcza.pl/1,75475,6722067,Rashomon_po_polsku.htmlRashomon po polskuRozmawiał Jacek Szczerba 2009-06-16, ostatnia aktualizacja 2009-06-15 19:01:08.0
Ukazał się tom ze scenariuszami Jerzego Stefana Stawińskiego, w tym dwoma niezrealizowanymi. - Szefowa od scenariuszy powiedziała mi, że w Polsce maszyniści nie giną pod parowozami, więc mi tego nie zatwierdzi - mówi o swoim debiucie, "Człowieku na torze"
Jacek Szczerba: Który scenariusz był pana pierwszym?
Jerzy Stefan Stawiński: Najpierw napisałem opowiadanie "Tajemnica maszynisty Orzechowskiego", które zostało wydrukowane w "Życiu Literackim". To Konwicki mnie nakłonił, żeby pojechać do biura kinematografii i spytać, czy tego nie zechcą. Szefowa od scenariuszy, siedząca na Puławskiej 61, powiedziała mi jednak, że w Polsce maszyniści nie giną pod parowozami, więc mi tego nie zatwierdzi.
Parę miesięcy później, gdy byłem latem na jeziorze pod Augustowem, zobaczyłem nagle, że z trzcin wypływa kajak z Andrzejem Munkiem i jego żoną Halusią Próchnikówną, którą znałem z dzieciństwa, bo mieszkała na Żoliborzu o parę domków ode mnie. Munk był akurat po dokumencie "Kolejarskie słowo", więc mieliśmy wspólne zainteresowania. W 1955 r. zatwierdzono nam do realizacji "Człowieka na torze".
No dobrze, ale skąd pan wiedział, jak opowiadanie przerobić na scenariusz? Miał pan jakieś wzorce, może zagraniczne przedwojenne scenariusze?
- Byłem kompletnym samoukiem.
Jedynym moim wzorcem były filmy, na które chodziłem. Przed wojną byłem w kinie co tydzień. W scenariuszu starałem się po prostu zapisać, co ma się dziać na ekranie i co kto mówi. Wiedziałem, że nie mogę tu dać monologu wewnętrznego.
Munk podrzucił mi tylko jeden pomysł: w moim opowiadaniu była narracja odautorska, a on chciał, żeby w filmie znaleźć trzy punkty widzenia i z tych trzech punktów opowiedzieć tę historię. Nie widziałem jeszcze wtedy "Rashomona" Kurosawy.
Munk zrobił film o tyle ciekawy, że bez muzyki. Nikt zresztą tego nie zauważył. Jak znajomi wychodzili z projekcji i im o tym mówiłem, to się dziwili: rzeczywiście, nie było.
Czy na przykładzie Munka można określić, jak wyglądała w pana przypadku relacja scenarzysta - reżyser?
- Gdy reżyserzy brali ode mnie teksty, zwykle realizowali je tak, jak je napisałem. Z Munkiem też tak było. Tyle że on był wyjątkowo zdolnym inscenizatorem. Sposób, w jaki sfilmował w "Eroice" opowiadanie "Ucieczka", bardzo mi się podobał.
Kiedy jednak zaczęto wypisywać w gazetach, że Munk wymyślił to, że Munk pokazał tamto, to szlag mnie trafił, że jemu przypisuje się wszystkie zasługi, i stąd się wziął mój udział w tzw. buncie scenarzystów, którzy sami zaczęli kręcić filmy. To było zupełnie niepotrzebne. Jakbym nie rozumiał, na czym polega podział ról w robocie filmowej.
Wynikiem naszej kłótni była "Pasażerka", którą Munk pisał z Zofią Posmysz. Gdy cały film był już nakręcony, łącznie z ramą, która działa się na "Batorym", Munk pojawił się u mnie, bo mu się to nie kleiło. Chciał, żeby współczesną ramę napisać na nowo, tak żeby pasowała do przejmujących obrazów z Auschwitz. Ale ja na drugi dzień rano wyjeżdżałem do Paryża, a poza tym nie było u nas zwyczaju mieszania się do tekstów innych autorów. Munk pojechał też do Andrzejewskiego i jeszcze do kogoś, jednak wszyscy mu odmówili. No i potem zginął w wypadku samochodowym.
Munk miał do mnie pretensje, że ciągle piszę jakieś wojenne historie, w których są sami faceci. A on chciał zrobić coś o panienkach ze szkoły baletowej. Po "Pasażerce" miał kręcić mojego "Ojca królowej", o ojcu królowej Marysieńki [w 1979 r. sfilmował to Wojciech Solarz - j.sz.]. Wybrał już nawet pałace, w których to się miało rozgrywać.
A jak się panu pracowało nad adaptacją „Krzyżaków” Sienkiewicza dla Aleksandra Forda?
- Pisałem to tylko dwa tygodnie. Wiedziałem, co pominąć, a co dopisać. W książce niektóre rzeczy były w narracji i trzeba to było przerobić na sceny, wymyślić parę dialogów. W ogóle się przy tym nie namęczyłem, bo sam Sienkiewicz był po prostu świetnym scenarzystą.
Ford wymyślił tylko sekwencję bitwy pod Grunwaldem, czego nie dało się ująć w scenariuszu, bo to zależało od tego, jakie będzie miał na planie środki inscenizacyjne. Poza tym Ford zrobił mi drobne świństwo. Przyjechał do mnie, odebrał scenariusz i powiedział, że będziemy razem pisać dialogi. Po jego wyjściu biorę do ręki "Życie Warszawy", a tam na pierwszej stronie jest notatka, że reżyser Ford pisanie dialogów do "Krzyżaków" powierzył członkowi KC Leonowi Kruczkowskiemu. No i Kruczkowski występuje w czołówce, choć specjalnie się do tego nie przyłożył, bo to ja napisałem dialogi.
Gdyby przyszedł ktoś do pana jako do scenariopisarskiej sławy i zapytał, co jest niezbędne do tego, żeby napisać dobry scenariusz, co by pan odpowiedział?
- Po pierwsze, trzeba posiąść umiejętność pisania jako takiego. Gdy uczyłem się pisać, wyrzuciłem do kosza chyba z 500 stron powieści, zupełnie gównianych. Po drugie, trzeba mieć coś do powiedzenia. To, że ja miałem, było najważniejszą rzeczą, która upoważniła mnie do pisania. A miałem dlatego, że coś przeżyłem. Wyobraźnia, owszem, jest ważna, ale zwłaszcza wtedy, gdy bazuje na przeżyciach. Po trzecie, trzeba umieć myśleć obrazami. Tego się jednak człowiek uczy, pisząc.
W pisaniu scenariuszy nigdy nie byłem nowatorem. Zawsze sięgałem po linearną konstrukcję, z początkiem, ze środkiem i z końcem. Pewnie chciałem w ten sposób ułatwić widzom zrozumienie moich intencji.
A jakich błędów scenariuszowych pan nie lubi?
- Nie znoszę przewidywalności, tego, że w wielu filmach po pierwszych 20 minutach można się zorientować, jak to przebiegnie i jak się skończy.
Uważam, że w scenariuszach nie należy filozofować ani być bombastycznym, ale to raczej kwestia temperamentu autora. Ja byłem zwykle ironiczny, może poza "Kanałem". Ale po wyjściu z prawdziwego kanału, w Powstaniu, miałem już dość powagi.
Teraz jesteśmy zasypywani amerykańską sieczką filmową, więc rzeczy od niej odbiegające od razu się wyróżniają. Niedawno w pensjonacie w Zakopanem, tuż przed zejściem na wigilię ze znajomymi, oglądałem coś w telewizji - nawet mnie wciągnęło, wydawało mi się, że dialogi są niezłe. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to moje "Bo oszalałem dla niej" zrobione przez Chęcińskiego.
Rozmawiał Jacek Szczerba