Wiecie Panowie, są takie ruchy które organizm człowieka tak zapamięta, że mimo iż ich nie wykonywało się przez lata, nigdy się nie zapomina - coś jak jazda na rowerze, strzelanie z broni, czy taniec. Opowiem wam dziś o wczorajszym takim stanie.
Wczoraj zadzwonił do mnie Kolega Buczek:
„Jadę popołudniu do Grodziska, bo mam tam odebrać komputer. Jedziesz ze mną? Parowóz zobaczysz.”.
Pomyślałem:
„W sumie czemu nie?”, właściwie nie mam nic pilnego do roboty, a spędzenie miło czasu z Michałem oraz perspektywa spotkania z czajnikiem na którym jeździłem przez 10 lat kusiły, zatem pojechaliśmy.
PONIŻEJ: Parowóz Px48-3917 stoi na specjalnym miejscu naprzeciw budynku biurowego na kawałku toru. Z jednej strony jest mały peronik umożliwiający podejście do maszyny, całość otacza zadbany trawnik, a nade wszystkim góruje piękny dąb.
Podszedłem do Peiksa. Blachy pomalowane parę lat temu już trochę się spatynowały. Tu i ówdzie brakowało rurki, czy jakiejś śrubki, ale wspomnienia ożyły. Napiszę szczerze: ręce zaczęły mi drżeć...
Patrzyłem na znajomą do bólu bryłę znajdując kolejne detale które swego czasu dotykałem eksploatując maszynę: tu poręcz po której się wdrapywałem na kocioł, tam uchwyt za który się łapałem gdy przekładałem nogę nad zbiornikiem, gdzieś niżej klapka którą często otwierałem, o! i jest trochę wytopiona panewka!… Korciło mnie aby wspiąć się na maszynę, ale jakoś się opanowałem.
Wszedłem do budki jak za dawnych czasów: dwoma krokami, podciągając się zgrabnie na poręczy i stanąłem na swym dawnym miejscu pracy – stanowisku maszynisty. Wszystko było na miejscu – przepustnica, rewers, hamulce, różne manometry pomontowane przeze mnie w dawnych czasach. Nawet czerwona żarówka jak zawsze wisiała pod sufitem, a graca którą kilka tysięcy razy dłubałem w piecu wisiała dokładnie na swym haku.
Zamknąłem oczy i bezbłędnie trafiałem ręką tam gdzie chciałem – w pokrętło dmuchawki, zawór inżektora, dźwigienkę od zaworu piasku. Pamięć mięśniowa wyrabiana latami pracy na tym parowozie działała bezbłędnie. Tak robią te same ruchy milion razy powtórzone. Otwarcie paleniska lewą ręką, jednoczesny skręt tułowia, prawa już chwyta nieistniejącą rękojeść łopaty i wbija ostrzem w niewidzialny węgiel, lewa łapie ją za uchwyt trzonka, podniesienie, strząśniecie nadmiaru nieistniejącego paliwa i obrót prosto w czeluść pieca. Stopy w odpowiednich, przez lata wypracowanych miejscach na podłodze, nogi w lekki ugięciu pracują jakbym wczoraj obsługiwał ten kocioł. Panowie, wszystko było tak jakby czas stanął w miejscu. Wszystko było dokładnie tak, jak zostawiłem, jak zapamiętałem, poza jedną rzeczą – w budce nie było charakterystycznego zapachu spalonego węgla i smaru.
PONIŻEJ: Wszystko (i wszyscy) na swym miejscu.
Tu naszła mnie refleksja – ile czasu mięło od „ostatniego razu”? Ostatni raz byłem w budce „swojej” maszyny w piątek, 14 grudnia 2012 roku, gdy Px48-3917 opuszczał Piaseczno. Później widywałem go już tylko na zdjęciach. Aż do wczorajszej soboty. Ten dzień także na zawsze zostanie w mej pamięci.
Na koniec taka ciekawostka – od 14 grudnia 2012 r. upłynęło dokładnie 8 lat, 8 miesięcy i 2 tygodnie, czyli 3179 dni. I tu gdyby przestawić dziewiątkę tuż za trójkę…
PONIŻEJ: Niemalże wydaje się, iż maszyna której ostatnia służba miała miejsce 30 lipca 2010 r. rwie się do jazdy.
Zdrowia i odporności!