Jeśli człowiek robi coś dziesiąty raz, i wciąż nie uzyskuje zamierzonego efektu – znaczy, że albo źle robi, albo źle myśli. Zapytam Cię retorycznie Czytelniku znający wąskotorowe realia: ileż to razy, na znanych Tobie kolejkach, wycinane były zarośla przy torze, a mimo to wciąż tam były? Ile potu i paliwa zostało przelane, a nadal gałęzie drapały wagony? Ileż to bitew ze zdrewniałą roślinnością, i to zdawałoby się zwycięskich bitew, odbyło się, a wciąż wojnę wygrywał generał Krzak? Wiele, wiele i jeszcze raz wiele. Czyli gdzieś musi tkwić błąd.
W poprzednim odcinku opowiedziałem o wdrożeniu na GrKD pewnej zasady w utrzymaniu boków linii kolejowej, która powstała na podstawie obserwacji koszonej często łąki, na której w wyniku częstego cięcia z gleby nie wyrastało nic, poza ładną trawą. Zatem powstał pomysł, aby poeksperymentować z zastosowaniem koszenia na większą skalę.
Aby jednak móc wprowadzać nową technologię, czytaj: sprawnie operować kosami, trzeba było pokonać te jawnie wrogie postępowi, zdrewniałe umysłowo i zakorzenione w moralnym bagnie zarośla, co okazało się nie takie straszne jak się na początku wydawało. Znaczy teraz, będąc mądrzejszym o te 10 lat tak twierdzę, co nie oznacza, że ktokolwiek wierzył dekadę temu, że może się to w ogóle udać.
62. Tajemnica Wszechświata, czyli rzecz o mechanicznym zwalczaniu roślinności. Część 3.
Muszę cofnąć się w czasie do początków moich działań na wąskich torach. Z resztą chyba każdy z nas pamięta ten sposób spędzenia weekendów, gdy jeżdżąc drezynką, w pajac-kamizelce, z sekatorem w jednej, piwkiem w drugiej i aparatem w trzeciej ręce, coś tam wycinaliśmy i było zajebiście. Chlastało się bez ładu i składu co większe drzewka pół metra nad ziemią i gdy, ku zadowoleniu wycinającego, przewracały się do kolejowego rowu, miłośnicze serca przepełniała duma z dobrze wykonanej roboty, zaś bystry wzrok, z lekka tylko zamglony Warką Strąg, poszukiwał kolejnej ofiary której, przerośniętej zielonymi następcami, przyjdzie w spokoju spróchnieć na poboczu drogi żelaznej.
„Cut and drop”Niestety to nie żart, ani zakamuflowany przytyk do mikolskich działań – tak bardzo często wyglądało na GrKD odkrzaczanie, i to zwłaszcza, gdy wykonywali je pracownicy etatowi – owe prace prowadzone były metodą by było efektownie, a niekoniecznie efektywnie. Ot na szybciora wyciąć, wrzucić byle jak w rów, zepchnąć kopem z toru, ewentualnie odciągnąć na sąsiednie (czyjeś) pole, i ognia Wuemcecie!
Skutek tego był porażający: sąsiedztwo toru wypełnione zostało suchymi charmęziami przemieszanymi z poszarpanymi reklamówkami i umajanym chwastem wszelkim dobrem odpadowym wyrzucanym przez miejscowych, którzy, bądźmy szczerzy, traktowali z takim szacunkiem zasyfiały teren kolei, z jakim podchodzi się do brudnego menela-śmieciarza.
Doszło do paradoksalnej sytuacji, że aby ukryć syf (choć upatruję tu raczej wytłumaczenia czemu nie należało poświęcać czasu na prace porządkowe) nie cięło się zarośli aby chroniły bałagan przed okiem postronnego turysty, wszak z okien pociągu nie wszystko widać.
Sytuacja stała się jednak nieprzyjemna nie tylko ze względu na nieład, ale również bezpieczeństwo podróży. Krzaki dosłownie ryły burty wagonów, zaś prowadzenie lokomotyw to było ciągłe narażenie japy maszynisty na przeryskę. Podstawowym hasłem ostrzegawczym był okrzyk „kryj ryj!” wydawany, gdy w kabinie zbliżającej się do krzaków przebywały osoby, które mogły nie zdawać sobie sprawy co za chwilę nastąpi.
Poniżej: Skutki nieusuwania ściętych zarośli. Warto zwrócić uwagę nie tylko na bałagan w prawej dolnej części kadru gdzie stare ksztole plączą się wzajemnie, ale i na blachy budki maszynisty po lewej stronie ujęcia. Te jasne, faliste linie to świeże rysy na farbie po przejeździe przez zakrzaczone miejsca.

W końcu stało się jasne, iż formuła „zetnij i upuść” przynosi więcej szkody niż pożytku. Trzeba zatem było przystąpić do modyfikacji polegającej na pozbywaniu się ściętych krzaków.
Nie wszędzie można było stosować starą metodę podrzucania drapaków na sąsiednie działki, z resztą raz taka operacja skończyła się obiciem karczownika przez wyjątkowo masywnego gospodarza który nie do końca był zachwycony z otrzymanej rózgi, zaś pracownicy nie mieli zapędów wojowników, więc trzeba było eliminować drewno inaczej. Najpierw wprowadzono tradycyjne palenie na stosach.
Płonie ognisko i szumią krzaki.Spalanie krzaków na kupkach odbywać się może nie wszędzie i nie zawsze.
Po pierwsze, są miejsca w których hajcowanie będzie dla sąsiadów zwyczajnie uciążliwe, a wiadomo, że z ludźmi trzeba żyć w zgodzie (
vide opisany przed chwilą „mikołaj”). Zatem z części terenów trzeba było wywozić ścięte krzaki. Przeprowadzało się takie operacje zazwyczaj późną wiosną. Od jesieni cięte krzaczory układano koło toru, a potem organizowało się pociąg z platformami do zwózki.
Poniżej: Przykład krzakobrania pociągowego.

Metoda ta była jednak droga, pracochłonna oraz mało wydajna. I oczywiście bardzo często zdarzało się że charmęzi nie było czasu zwieźć, więc hałdy pozostawały na miejscu jeszcze przez następny rok. Sam sposób załadunku też pozostawiał wiele do życzenia, gdyż platformy woziły głównie powietrze. O jego modyfikacji napiszę później.
Drugim powodem konieczności organizowania transportu stało się występowanie miejsc, w których krzaków zwyczajnie było za mało aby solidny hajc urządzić bo, jak niektórzy wiedzą, a inni się za parę akapitów dowiedzą, mokre drewno słabo się pali gdy jest go za mało w jednym miejscu.
Trzecim, właściwie zasadniczym powodem dla którego od 5 lat trzeba było wozić wycięte patyki stało się... wprowadzenie całkowitego zakazu palenia ognisk na terenie gminy Piaseczno. Przepis – jak przepis, może nieżyciowy w wiejskiej gminie, zatem na takie do pieczenia kiełbasy Straż Wiejska nie reaguje, jednak trudno uznać za wytwarzanie ciepła technologicznego do potrzeb gastronomicznych coś takiego widocznego poniżej, zwłaszcza że konfidentów strzegących poszanowania prawa i sprawiedliwości na ziemi piaseczyńskiej jest dostatek.
Poniżej: Moment startu ognicha za pomocą starej kanapy z mercedesa. Od tej chwili trzeba będzie bezustannie dorzucać gałęzie, aby proces utylizacji trwał.

Przejdźmy teraz do samego systemu palenia. Po zebraniu porcji startowej zielska podstawowym sposobem rozruchu stosu jest opona samochodowa. Zapala się w niej tłustą szmatę i szybko przykrywa jak największą ilością zarośli. Opona się jara i temperatura wzrasta, co suszy badyle które stopniowo się zapalają. W pewnym momencie ilość energii w stosie jest tak duża, że zaczyna się on gwałtownie sam palić bez udziału gumy. I teraz trzeba podtrzymać burzę ogniową ciągle dokładając nowe rośliny, bo gdy tylko na chwilę przerwany zostanie hajc, wszystko tak gwałtownie jak się zapaliło – gaśnie i znów trzeba iść do wulkanizacji. Palenie takiego ognia wymaga nie tylko wprawy, wytrzymałości i odwagi, wszak żar jest potężny i kurtki ortalionowe potrafią się topić, ale również minimum trzech ludzi, którzy będą ciągle dorzucać bez robienia sobie „przerw na papierosa”, nie wspominając już o konieczności wcześniejszego zgromadzenia wystarczającej ilości paliwa.
Kto palił tak krzaki, wie, że jest to ogromna mordęga. Jeszcze dochodzi konieczność dopalenia wystających z ogniska gałęzi, których ostoja ogniowa nie spaliła, co wymaga wyciągania splątanych, palących się kijów i przebywania w bezpośredniej strefie ognia i jest zwyczajnie niebezpieczne.
Sieczkarnia.To miał być strzał w dziesiątkę. Co tam – w jedenastkę! Którejś zimy na teren kolejki przyjechał zakupiony nowy, śliczny, lśniący rębak do gałęzi.

Maszyna miała być, w założeniu, jak słynna wódka mająca takie sami imię jak kombajn Vistula:
"co to, panie, kosi młóci i chłopa przewróci". Jednakże z jakichś tam pobudek zakupiono rębak „o numer za mały”.
Po pierwsze, ktoś stwierdził, że ma być możliwość załadowania sieczkarni ręcznie na drezynę, zatem jej waga nie może być zbyt duża. Duża waga – duża wydajność, mała masa – sami sobie dopowiedzcie. Jednak nawet „lekka” maszyna to prawie pół tony, zatem we dwóch się jej na Wmc nie wrzuci.
Po drugie, ktoś stwierdził, że nie ma co wydawać dodatkowych iluś-tam tysięcy, bo nie trzeba kupować urządzenia wyposażonego w samoczynny podajnik gałęzi. To był zasadniczy błąd technologiczny, który zdyskwalifikował heblarkę, ale o nim później.
Trzecią skuchą, niezwiązaną już z samą rębarką, było roztaczanie wizji, jakie oszczędności, a nawet zyski, będzie można poczynić wykorzystując zrębki do opalania stacyjnych kotłowni. Wizje owe płynęły na tej wiórowej tratwie przez ocean absurdu tak daleko, że żeglując w stronę wysp opalania kotła parowozu trocinami ocierały się o rafy śmieszności.
Ale wróćmy do rębaka. Pamiętam ten wczesnozimowy dzień, gdy maszyna przybyła do Piaseczna. Na placu, przy hałdzie specjalnie dzień wcześniej zwiezionych pociągiem (!) ze szlaku gałęzi, zebrała się „komisja” mająca ocenić skuteczność nowego nabytku. Już pierwszy pokaz wykonany przez przedstawiciela sprzedawcy wprawił co-poniektórych w mało entuzjastyczny nastrój. Otóż wydajność głośno warczącej maszyny była wyjątkowo mała, wszak, jak powiedział instruktor, została ona dedykowana dla pielęgnacji sadów bądź ogrodów i dziwił się, że zamierzamy tym czyścić kolejową dzicz. Dodatkowo, jako że ustrojstwo samo nie wciągało rosochatych gałęzi, trzeba było przed wrzuceniem przycinać sekatorami odrosty, a nawet mimo to niezbędnym okazywało się zatrudnienie kolejnego człowieka do ciągłego popychania kijem towaresu w leju.
Na deser próby palenia zrębkami wykazały, że przy mrozie, nie dosyć że palacz ciągle musiał wióry sypać w kotły których komory paleniskowe nie były do takiego paliwa przystosowane, to jeszcze aby właściwą temperaturę utrzymać koniecznym było i tak dodawanie węgla na ruszty. Smaczkiem był na wiosnę samozapłon hałdy leżących na placu pozostawionych zrębków, ale to już miało marginalne znaczenie bo rębak i tak stał wtedy odstawiony.
Rębarka została kilka razy użyta na szlaku, jednak tam też jej zalet nie sposób było zauważyć wobec wad. Oprócz niezadowalającej samej wydajności rozdrabniania, nieporównywalnej z szybkością tradycyjnego palenia, gdy sieczkarnia stała na drezynie, wysokie umieszczenie pionowego leja powodowało, że załadunek był niewygodny (gdyby na wyposażeniu znajdował się hydrauliczny podajnik, lej ułożony byłby poziomo, i wtedy było by wygodniej). Ludzie noszący krzaki bezczynnie oczekiwali długo w kolejce aż operator odbierze od nich wiecheć i wrzuci w gardziel, bo wrzucenie kilku na raz skutkowało koniecznością wyciągnięcia krzewiastego splotu. Co do zdjęcia ważącej 400 kg landary w miejscu wycinki powiem, że było bardzo kłopotliwe, zatem zwyczajnie niepraktykowane.
Po kilku więc próbach terenowych maszynę odstawiono na halę, gdzie przestała bezużytecznie ponad 3 lata. I dzięki Ci, święta Katarzyno, że znalazł się na nią jakiś nabywca!
Jakiś czas później przeprowadziłem eksperyment z profesjonalną, ogromną sieczkarnią, którą ma mój kolega, bo wciąż w głowie miałem myśl, że będzie to dobry sposób utylizacji zdrewniałej roślinności. Okazało się jednak w międzyczasie, że wystarczy trochę inwencji i nieszablonowego myślenia a znajdą się o wiele lepsze, tańsze a przede wszystkim wydajniejsze sposoby destrukcji, ale o nich opowiem w następnym odcinku gawęd przy wzmocnionej herbatce.